Wzięcie na warsztat jakiegoś starego filmu, a następnie zrobienie
jego nowej wersji to wyzwanie, które niestety rzadko kiedy się
udaje. Może i miałoby to sens, gdyby robić to produkcjami, co to
miały ciekawy scenariusz, ale już ich warstwa wizualna pozostawiała
wiele do życzenia. Niestety, z jakiegoś powodu filmowcy zawsze
muszą zabierać się za dzieła, które przez dekady obrastały
kultem ze strony kolejnych pokoleń widzów. I tak też najbliższe
miesiące będą dla kinematografii dość wyboiste – oto bowiem
czeka nas cała seria „rymejków”, na które absolutnie nikt nie
czekał.
Już pierwsza część
nakręconej w 1988 roku przezabawnej komedii o perypetiach
fajtłapowatego Franka Drebina była drugą próbą przeniesienia na
ekran historii, w której ekipa dzielnych policjantów mocno
nieudolnie rozwiązuje kryminalne zagadki. Najpierw był przecież serial „Police Squad”, którego krótki żywot
wcale nie zwiastował sukcesu, jaki osiągnąć miały jego filmowe wersje. A
jednak udało się – geniusz tria ZAZ (David Zucker, Jim Abrahams,
Jerry Zucker) w połączeniu ze świeżo odkrytym komediowym talentem
Leslie Nielsena
zaowocował dziełem, które bawi do dziś.
Tym
bardziej więc dziwi fakt, że właśnie trwają prace nad nowym
filmem o Drebinie i jego kumplach z komisariatu. Trzeba jedna tu
podkreślić, że plany powrotu do tej serii trwają od 2009 roku,
kiedy to narodził się pomysł nakręcenia filmu „The Naked Gun 4:
Rhythm of Evil”, w którym to mocno już podstarzały Frank miałby
przyuczać do zawodu swych młodszych następców. Niestety śmierć
aktora przekreśliła dalsze prace nad tym projektem.
„Naga broń”
bez Nielsena? Nonsens! A jednak hollywoodzcy producenci wierzą, że
coś tak szalonego może się udać, jeśli tylko w projekt zamieszany
będzie twórca „Family Guya” Seth MacFarlane, a główną rolę
zagra Liam Neeson. Mimo całej mojej sympatii do obu tych panów –
obawiam się, że projekt ten skazany jest na porażkę.
„Może być tylko
jeden!” – krzyczał szkocki wojownik Connor McLeod po tym, jak
pozbawił głowy swego przeciwnika. I w zasadzie to słowa te były
bardzo prorocze – żadna z kolejnych części „Nieśmiertelnego”
(a było ich, nie licząc dwóch seriali aktorskich i jednego animowanego, pięć) nie dorastała oryginałowi do pięt.
A tymczasem po raz kolejny próbuje się wejść
do tej samej, cuchnącej porażką, rzeki. Pocieszające jest tylko
to, że za kamerą stoi Chad Stahelski, czyli gość, który dał nam
cztery części przygód Johna Wicka, a w rolę McLeoda wcieli się
Henry Cavill.
Czy to jednak wystarczy, aby opowiedzieć tę samą
historię od nowa? Co takiego musiałoby się stać, aby ten remake
przebił liczącą już sobie 40 lat produkcję, gdzie walecznym
Szkotem był Christopher Lambert, jego mentorem Sean Connery, a w
tle przygrywała muzyka Queen?
Każdy ma swoje
„guilty pleasure”. Moim jest disneyowska „Vaiana” – nic na
to nie poradzę, że w takim samym stopniu lubię nakręcone w
latach 80. krwawe horrory klasy B, jak i bajkę o polinezyjskiej
dziewczynce, która wyrusza w samotną oceaniczną żeglugę, aby
uratować swoją wioskę przed zagładą. Nakręcone w 2016 roku
dziełko ma w sobie wszystko to, co gwarantuje znakomitą zabawę –
od ciekawej historii, przez znakomitą animację,
aż na wspaniałej
ścieżce dźwiękowej skończywszy.
Z jednej więc strony bardzo
cieszy mnie, że na ten rok zapowiedziana jest kontynuacja tego
filmu, a z drugiej – niepokoi mnie, że niedługo potem do kin
ma wkroczyć „remake” oryginału. Jak wiadomo, wytwórnia Walta
Disneya od jakiegoś już czasu dokonuje skoków na hajs polegających
na kręceniu aktorskich wersji swoich wcześniejszych produkcji. Niby
człowiek wiedział, że prędzej czy później taki właśnie los
spotka „Vaianę”, ale z drugiej –
łudził się, że nie
nastąpi to tak szybko… Co można na ten moment o planowanym
projekcie powiedzieć? Ano nie za dużo, poza tym, że będzie to
pierwszy w historii film Disneya, gdzie w rolę jednego z bohaterów
wcieli się aktor, który wcześniej, w animowanym pierwowzorze, podkładał jego głos. Mowa oczywiście o Dwaynie Johnsonie.
Ciekawostka – postać Mauiego wzorowana była na... dziadku Dwayne'a Johnsona – Fanene Leifi Pita Maivii, który podobnie jak jego syn i wnuk był zapaśnikiem.
Z tą produkcją mam
pewien problem. Z jednej strony bardzo lubię nakręconą w 1985 roku
„Czerwoną Sonję” z Brigitte Nielsen, a z drugiej doskonale
zdaję sobie sprawę, że film ten był kiepski jak kompot z desek i
w zasadzie to komiks o rudowłosej heroinie zasługuje na dobrą
ekranizację.
Cóż, wspomniana przeze mnie produkcja sprzed 39 lat
powstała na fali popularności przeniesionych na duży ekran książek
o Conanie Barbarzyńcy, a że Czerwona Sonja, która zagościła
po raz pierwszy na łamach komiksu Marvela w 1973, inspirowana była
jedną z postaci stworzonych przez Roberta E. Howarda, to ruda heroina szybko stała się integralną częścią „barbarzyńskiego” uniwersum. I tak
też w filmie u boku Nielsen pojawił się sam Arnold Schwarzenegger
jako Conan, który przechrzczony został na Kalidora (bo prawa
autorskie…).
I w sumie to tylko dla Arniego oraz cycków pani
Brigitte film ten dało się w ogóle oglądać.
Sonja mignęła później na małym ekranie jako gościnna postać w serialu „Conan
The Adventurer”. Tak, była taka produkcja. To jeden z kilku koszmarków powstałych na fali popularności serialu o Herkulesie.
Tymczasem już
niedługo premierę ma mieć „Czerwona Sonja”, w której to rolę
wcieli się nawet niebrzydka Matilda Anna Ingrid Lutz. Jest się z
czego cieszyć? Raczej nie za bardzo.
Komiksy o rudej wojowniczce
były dość krwawe i mocno ociekające seksem. Jeśli więc film
będzie miał kategorię niższą niż „R”, to raczej nie ma co
liczyć na opad szczęki. Szkoda, że nigdy nie doszła do skutku
ekranizacja komiksu, nad którą jeszcze w 2008 roku pracował Robert
Rodriguez – znając zamiłowanie tego reżysera do gore i
falujących biustów, projekt ten mógł być całkiem mięsny.
Najbardziej niepraktyczna „zbroja”, jaką można nosić...A skoro już
jesteśmy przy filmach, które doczekały się marnych kontynuacji,
to nie sposób nie wspomnieć o „Kruku”. Ta nakręcona w 1994
roku ekranizacja komiksu James O'Barra była cholernie mroczna,
świetnie nakręcona i okraszona posępną muzyką. Do tego podczas
prac nad „Krukiem” doszło do nieszczęśliwego wypadku, w wyniku
którego życie stracił Brandon Lee – aktor wcielający się w
główną rolę.
Biorąc pod uwagę, że film traktuje o
zmartwychwstałym artyście szukającym ukojenia w świecie żywych,
tragedia ta dodała „Krukowi” niepokojącej tajemniczości.
Niestety, wszystko to, co posiadał oryginał, spuszczone zostało do
kibla w trzech sequelach. Dziś większość fanów pierwowzoru wolałoby
zapomnieć o tym, że w ogóle powstały jakiekolwiek kolejne części
„Kruka”. Swoją drogą – wiedzieliście o tym, że czwarta
odsłona serii na rynku słowackim zwała się
„Vrana 4: Pekelný
kňaz”? Nie? To teraz już wiecie.
Po dziewiętnastu
latach od premiery „Pekelnego kňaza” narodził się pomysł
ponownego przeniesienia komiksu O’Barra na duży ekran. Jeszcze
parę lat temu nad filmem tym pracował reżyser Corin Hardy, a w
główną rolę wcielić się miał… Jason Momoa!
Niestety, a może na
szczęście, obaj panowie pokłócili się z producentami tego
projektu i wszystko skończyło się na paru zdjęciach z przymiarek
oraz nagraniu testowym, które trafiło do sieci:
https://www.youtube.com/watch?v=ccU3sv10_q4Fani mogli odetchnąć
z ulgą. Na chwilę. Oto bowiem już niebawem do kin wkroczy nowy,
odświeżony „Kruk”. Zwiastun nie pozostawia żadnych nadziei –
wygląda to na typowy, „podkręcony autotune'em”, produkt dla młodzieży. I
nawet grający główne skrzypce utalentowany Bill Skarsgård
prawdopodobnie nie uratuje tej produkcji przed sromotną klęską.
https://youtu.be/djSKp_pwmOA?si=1ca4WDx3N6R8QB8n
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą